czwartek, 27 sierpnia 2015

XXII

~~Bądź co bądź był moim bratem~~

Zamurowało mnie. Kolejne Igrzyska? Zaprawdę? To chyba jakas kpina. Choć...jesli się zastanowić, to tak naprawdę... Francis nie był głupi. Ale nie był Snowem. Widziałam to w jego oczach. On po prostu chciał, żeby ci, którzy skazywali nas na te katusze poczuli to samo. To...to był mądry pomysł. Nikt, dosłownie nikt nie będzie z niego niezadowolony. Wzburzona ludnosć dystryktów, która całe lata walczyła u boku mojej matki, a teraz znów o to, by rządzący cierpieli tak, jak oni, uznają to za wyciągniętą na zgodę rękę ze strony Francisa i... o ile nie będzie on przeginał, może stać się uwielbianym władcą. Ciekawe zagranie. Widać po tym, że Francis, jest wyrachowany, inteligentny, ale nie okrutny i krwiożerczy, jak Snow. On chyba naprawdę chce w końcu zaprowadzić w Panem porządek. Widziałam to po jego błysku w oku.
- No więc to chyba tyle na dzis- zakończył Francis.- Panno Mellark, z niecierpliwoscią będę wyczekiwał pani pierwszych Igrzysk.
Z tego wszystkiego nawet zapomniałam, że się zgodziłam.
Wychodząc z sali, Bove usmiechnął się do mnie niemrawo.
- Trochę ironia, nie?- zapytał, biorąc ze szwedzkiego stołu obok babeczkę jagodową i zatapiając w niej ostre zęby.
- Czemu?- zapytałam, ale własnie wtedy sobie uswiadomiłam.- Och.
No tak. Rodzeństwo. Minister Pokoju i Organizator Igrzysk. O, ironio, towarzyszko życia mego!
- Faktycznie- powiedziałam i parsknęłam śmiechem.

- To miał być Daan?- zapytałam ze szczerym śmiechem. To spotkania z żoną Francisa zostało nam jeszcze dużo czasu. Postanowiliśmy więc zagrać w kalambury.
Oczywiście ja zgadywałam, a Bove pokazywał. Cóż, ciężko było mi cokolwiek zgadnąć, bowiem miny, jakie prezentował mi mój brat doprowadzały mnie do łez ze śmiechu. Wyginał się w bardzo dziwne pozy, i wydawał strasznie śmieszne dźwięki. Było tak dobrze. Tak dobrze było znów poczuć się jak w rodzinie. Nie pamiętam już kiedy ostatnio czułam się tak błogo. Nadzieja na życie w pokoju powróciła.
Choć w sumie dalej była we mnie mała rozterka z powodu Igrzysk. Gdyby chodziło o zwykłe Igrzyska, odmówiłabym od razu. Nie chciałabym, żeby inni niewinni przeżywali to samo co ja. Żeby musieli zabijać, wydobywać z siebie najgorsze uczucia. Żeby musieli jak umierają ludzie, z którymi jeszcze niedawno rozmawiali. Żeby musieli patrzeć, jak człowiek przestaje być człowiekiem, a zaczyna być zwierzęciem. Ale oni. Oni nigdy nie byli ludźmi. Zawsze byli zwierzętami. Politycy Kapitolu nie mieli uczuć. Potrafili jedynie niszczyć wszystko na swojej drodze, dla własnych korzyści. Więc niech cierpią. Chcę, żeby cierpieli tak, jak ja cierpiałam przez te wszystkie lata mojego życia.
- Tak, pewnie, że to był Daan! Jak mogłaś go nie poznać? Jeszcze niedawno skopałaś mu tyłek!- Bove zaśmiał się serdecznie. Och, jakże moje serce radowało się z tego powodu, że dalej nie poruszył kwestii mojego stanowiska. Dziękowałam Bogu, że zaszczepił w Bovie tak małą dozę wścibstwa.
- Tak, że udawałeś jak umierający w agonii, na torach kolejowych kot!- odgryzłam się.
- Mi chyba już wystarczy tych emocji- powiedział po chwili Bove, gdy udało mi się zgadnąć Effie Tinket.- Zrobić ci coś do picia?
- Pewnie.
O Boże, jak ja kocham mojego brata, pomyślałam odbierając od niego owocowego shake'a. Chyba mój ulubiony napój w takie upały jak dziś.
Wychyliłam potężny łyk ze szklanki. I wtedy poczułam, jakby ktoś przylutował mi deską w tył głowy. Gwiazdy zaczęły wirować przed moimi oczami, a w mózgu jakby pękał jakiś mur.
Nagle wszystkie wspomnienia i uczucia zaczęły nawracać ze zdwojoną siłą, równającą się okropnemu bólowi głowy. Przypominałam sobie wszystko. Moją przyjaźń z Fenem, to, jak odczułam kiedy mnie zdradził, pomoc Volta, pocałunek, a potem zerwanie. Jezu Chryste, kocham go!
Nie, to wszystko nie mogło być prawdą.
Ciemność zaczęła ustępować, a ja z powrotem byłam w stanie cokolwiek zobaczyć. Leżałam na podłodze obok baru a tuż nade mną stał zatroskany Bove.
- Co... coś ty mi zrobił?- naskoczyłam na niego, momentalnie wstając.
- Anee, przepraszam. Przepraszam, ja... musiałem. Ty musiałaś w końcu otrzeźwieć. Chciałem, żebyś pamiętała- tłumaczył się z namacalnym zakłopotaniem w głosie.
- Chciałeś, żebym pamiętała! To moja sprawa, czy będę pamiętać czy nie! Nie chciałam tego pamiętać! Te wspomnienia bolą, Bove! Ty tego nie rozumiesz!- wrzeszczałam. Jak mógł z niego wyjść taki egoista?
- Nie byłaś sobą, Anee! Nie byłaś sobą! To osaczenie cię zniszczyło! Nasz ojciec zdołał to pokonać, ale trwało to lata i było w przeciwną stronę, a teraz, te nowe leki dały mi możliwość wyleczenia cię z tego od razu.- oczy Bove'a zeszkliły się.
- Może ja nie chciałam być wyleczona?- odpowiedziałam głosem pełnym jadu i ruszyłam do drzwi windy. Gdy właśnie je otwierałam, prawie zderzyłam się z Jeromem.
- Och, przepraszam, jeśli w czymś przeszkodziłem- zmieszał się.
- Skądże.
- Och, naprawdę?- w jego głosie brzmiała wielka ulga.- To co? Ruszamy na spotkanie z Beatrice?

Pokój, do którego zaprowadził mnie Jerome był stosunkowo mały. Okrągły, pomalowany na pastelowy turkus. Od razu skojarzył mi się z pokojem przyjaznym dzieciom. Białe futryny i parapety okien sprawiały wrażenie aż rażąco jasnych. Podłoga zasłana była żółtą, miękką wykładziną, a po całym pokoju walały się zabawki. Domki dla lalek, samochodziki i wiele innych rzeczy, o których ja marzyłam, kiedy byłam dzieckiem.
Jedyne, co nie dziecięce znajdowało się po lewej stronie. Mała, smukła kozetka koloru miętowego i szklany stoliczek do kawy.
Po pokoju biegała trójka dzieci. Dwie dziewczynki o włosach jasnych, kolorem przypominających pszenicę, kręconych i mocno naelektryzowanych. Były chudziutkie. Jednak z nich, o arystokratycznych rysach twarzy odznaczała się wysokim wzrostem, jak na swój wiek (mogła mieć góra osiem lat). Druga za to, była niższa i młodsza. Miała pucułowatą buzię i zadarty nosek, a jej oczy wyglądały, jakby przepływał przez nie potok wody. Bardziej z tyłu, spokojnie, cichutko siedział chłopiec. Miał pociągłą twarz i krzaczaste, ciemne brwi koloru swoich najeżonych włosów. Mógł być młodszy od swojej wysokiej siostry, ale nie najmłodszy z całej trójki. To musiały być dzieci Francisa. Każde z nich odznaczało się jaką cechą wyglądową do Francisa podobną.
Za to na kozetce, siedziała Beatrice. Nie dało jej się pomylić z nikim innym. Nigdy w życiu jej nie widziałam, ale już wiedziałam, że to musi być żona nowego władcy. Pierwsza dama. Mimo wielkiego, okrągłego brzucha i nieco zmęczonej twarzy dalej biła od niej arystokratyczna aura. Wyglądała niczym Hestia, bogini ogniska domowego. Dumna, z miłością spoglądająca na swoje pociechy swymi intensywnie brązowymi oczyma. Pukle jej kręconych, rudych włosów co jakiś czas opadały jej na czoło, jednak ona wtedy pełnym gracji gestem przywracała je na swoje miejsce. Byłam pod ogromnym wrażeniem jej nietypowo królewskiej urody.
Gdy usłyszała szczęk zamykanych drzwi, z miejsca odwróciła głowę w moją stronę, uśmiechając się, serdecznym, matczynym uśmiechem.
- Ty musisz być Anee- jej głos był nieco ochrypły, mógł wydawać się władczy, ale brzmiał bardzo miło.- Siadaj- wskazała na miejsce obok siebie.
Niepewnie ruszyłam w jej stronę, starając się, by po drodze nie rozdeptać żadnej zabawki, albo, co gorsza, dziecka.
Ledwie zdążyłam usiąść, Beatrice znów obdarowała mnie serdecznym uśmiechem i zaczęła mówić.
- Jesteś bardzo piękna, Anee, mimo, że tego nie dostrzegasz- powiedziała, a ja sama nie wiedziałam, co mam na to odpowiedzieć.  Nikt mi nigdy nie powiedział, że jestem piękna.- Z tak delikatną urodą, z łatwością podbiłabyś świat show-biznesu.
-Nie chcę mieć nic wspólnego ze show-biznesem. To nie dla mnie- odparłam ostro.
- Widzę. Widzę, moja droga. Mimo swojej anielskiej urody, dalej jesteś wojowniczką i nic tego nie zmieni. Chyba tylko ja jako pierwsza w tym mieście, gdy tylko cię ujrzałam, zobaczyłam w tobie tę Katniss.
- Skąd pani zna moją matkę?- zapytałam zdziwiona.- Dopiero niedawno pani tu przybyła.
- Ależ nie pani! Mów mi Beatrice.- odparła.- Och, Anee, nie znasz całej historii, a nawet jej zalążka. Pochodzę z Panem. Urodziłam się w Czwórce i tam wychowałam. Gdy zaczęła się Rebelia Kosogłosa, byłam młoda. Mój ojciec, ceniony rybak w strachu o swoje córki i żonę zorganizował nam łódź połowową, którą zabrał mnie, moją mamę i kilka innych kobiet i dzieci zaprzyjaźnionych rybaków na obcy ląd. Pod pretekstem połowów, wybraliśmy się na otwarte morze, nie mają pojęcia, czy cokolwiek tam znajdziemy. Ale to było lepsze, niż wojna. Mój ojciec prawdopodobnie zginął za ten występek, ale ja dobiłam do brzegów kraju, zwanego Republiką Zjednoczonej Fraszpani. Z tego co wiem powstało kilkadziesiąt lat temu z połączenia dwóch krajów leżących niedaleko siebie. Poznałam tam Francisa, zakochaliśmy się w sobie i pobraliśmy się. Opowiedziałam mu niedługo po ślubie historię mojego kraju. Francis był tym szczerze wstrząśnięty. To wypchnęło go na polityczny grunt. Chciał, żeby w Panem zapanował pokój. Chciał tam popłynąć i zrobić z niego drugą Fraszpanię, krainę mlekiem i miodem płynącą. Dlatego latami wspinał się po politycznej drabinie, aż w końcu jesteśmy tu, gdzie jesteśmy.- westchnęła ciężko.- Gdy tu przyjechałam... byłam załamana. To... to co się tu stało, było po prostu straszne. Przez chwilę straciłam wiarę w ludzi.
- Ale, jak to możliwe, że się pani... znaczy Ci udało?- zapytałam, kompletnie zszokowana.
- Widzisz, niekiedy szczęście uśmiecha się do człowieka. Nawet takiego z Panem- odparła, po czym ściągnęła brwi, jakby się nad czymś zastanawiała.- Widzę, jak na mnie patrzysz. Dalej nam nie ufasz. Ale nie powinnaś nosić w sobie tak wiele nieufności. Jestem szczerą osobą. Szczerą od urodzenia. Znałam twojego ojca, choć on mnie pewnie nie pamięta...
- Znałaś Peetę? Skąd?
- Och, nie, kochanie. Mówiłam o tym  p r a w d z i w y m  ojcu. O Finnicku. Trochę się znaliśmy, choć wcale nie dziwi mnie, że mnie nie poznaje.
- Skąd wiesz?- zapytałam, jeszcze bardziej nieufnym tonem. Najpierw mówi mi, że powinnam jej zaufać, a potem zachowuje się, jakby była jakimś cholernym szpiegiem!
- O twoim ojcu? Uwierz mi kochanie, wieści szybko się tu rozchodzą. Szczególnie w politycznym otoczeniu- powiedziała tonem znawczyni, jakby doświadczała tego co dzień, jako żona władcy Fraszpanii.
Posłałam jej mordercze spojrzenie.
- Wracając do meritum, powinnaś nam zaufać. Francis... naprawdę nie jest zły. On nie jest zdobywcą. Nawet nie spojrzałby na Panem, gdybym mu naprawdę nie opowiedziała, co tam się dzieje. Przybył, by nieść pokój. Ale nie zabija dla pokoju. Nie zabił jeszcze nikogo niewinnego, odkąd przybył. Starał się nawet bombardować jedynie obiekty polityczne.
- Mówisz, że nie zabija dla pokoju. A Igrzyska, które wymyślił?
- Proszę cię, Anee, nie mówi mi, że ci ich szkoda. W twoich oczach widzę odrazę, gdy tylko o nich wspominasz. To z Francisem macie wspólnego. Nienawidzicie skurwieli.
- No dobrze, może i masz w tym jednym rację, ale mam kolejne pytanie. Czemu ja? Czemu to ja mam być organizatorem?
- Bądźmy ze sobą szczere, Anee. On... chcę cię w jakiś sposób zaspokoić. Nie mamy co się czarować. Francis boi się ciebie. Nie traktuje cię jednak jak przeciwnika politycznego. Traktuję cię, jak córkę swojej matki. A on chce pokoju.
- Moja mama miała powód, by rozpętać Rebelię- odgryzłam się ostro.
- Nie przeczę, ale mimo to, zginęło wielu ludzi. Francis boi się, że masz po rodzicach smykałkę buntowniczą. Dlatego chce cię za wszelką cenę zadowolić, byś nie znalazła żadnego powodu do kolejnej Rebelii.
- Nie znajdę.
- Widzę to. Widzę to w twoich smutnych oczach, oczach, które wiele widziały i wiele wycierpiały. I nie chcą wycierpieć więcej. Ale mój mąż tego nie widzi.

Jerome zapytał mnie, czy znam drogę do apartamentu. Odparłam mu, że tak. Ma dziś urodziny szwagra i chciał się szybciej wyrwać z pracy i zapytał, czy nie miałabym nic przeciwko, gdyby mnie nie odprowadził.
Dlatego teraz szłam ciemną ulicą sama w kierunku znajdującego się już niedaleko apartamentowca, który miał być moim domem, przez najbliższe lata.
Rozmowa z Beatrice oderwała mnie na chwilę od smutnej rzeczywistości. Była tak zadziwiająca, że przez chwilę przestałam myśleć o tym, czego powinnam nie pamiętać. Och, jak bardzo chciałam nie pamiętać! Ale nie było już odwrotu. Nie było. Nieustannie przypominała mi się twarz Volta. Jego twarz pełna bólu, gdy ostatni raz byliśmy sam na sam. Gdy go odepchnęłam. Gdy Finnick go bił. Ale nie mogłam już nic zrobić. Ja byłam tu, w Kapitolu, a on został w Dwójce. Choć w sumie, to nie wiem, gdzie go poniosło. Mógł być wszędzie. To w końcu Volt. Kiedy nie musi już walczyć, nie usiedzi w jednym miejscu dłużej.
A Fen. Jego było mi żal jeszcze bardziej. Bądź co bądź był moim bratem i ani jego zdrada, a nie jego teraźniejsza nienawiść do mnie tego nie zmieniała. Nie miał ręki. Biedny. Kolejna niewinna ofiara wojenna. Ciekawe, czy gdyby od początku wiedział, że jestem jego siostrą, ta historia potoczyłaby się inaczej? A może znienawidziłby mnie jeszcze bardziej? Tendencja do świrowania odziedziczył po matce, a do kłamania, po ojcu. Po moim ojcu. Ale jeśli po mamie odziedziczyłam waleczność, to co odziedziczyłam po ojcu? Nawet nie chcę przyjąć do siebie myśli, że mogłabym coś po nim odziedziczyć. A jednak. Mam jego włosy i pociągłą twarz.
Anee Odair. Czyż nie tak powinnam się teraz przedstawiać. Używanie nazwiska Peety było takie... oślizłe. Dwulicowe. Po prostu zakłamane. Ale z drugiej strony, jakże nie chciałam nosić nazwiska Odaira. Z nim czułabym się jeszcze gorzej, niż z nazwiskiem Mellark.
Gdy byłam już jakieś dobre dziesięć metrów od apartamentowca, nagle zauważyłam jakąś ciemną postać wychodząca zza budynku obok. Na początku przez ciemność widziałam jedynie zarys sylwetki, lecz gdy podeszła bliżej, ku przerażeniu, rozpoznałam kto to.
Wyglądał strasznie. Wychudziała twarz nie wyglądała tak, jak kiedyś. Zielone oczy nie były już tak wysokie jak kiedyś. Miał na sobie znoszony, rozciągnięty garnitur. Jednak tam, gdzie z rękawa powinna wystawać prawa dłoń, była tylko pustka.
- Zostaw mnie- powiedziałam odruchowo, wyciągając z kieszenie gaz pieprzowy, który dał mi na drogę Jerome.- Nie zbliżaj się do mnie, rozumiesz?
- Anee, to naprawdę ty- chłopak uśmiechnął.- Tyle cię szukałem.
- Zostaw mnie!- powtórzyłam, coraz bardziej spanikowana.
- Spokojnie... Ja... nie chcę cię skrzywdzić.
- Nie chcesz? Jeszcze nie tak dawno mnie zdradziłeś i darłeś się, że chcesz mojej śmierci!- odparowałam.
- Owszem, było tak- przyznał.- I strasznie żałuję tego, co zrobiłem, ale nie mogę już zmienić przeszłości.
- Nie wierzę ci. Nie wierzę. Jesteś zdrajcą Fen. Jesteś zdrajcą i...- nie dał mi dokończyć.
- Twoim bratem.
- Co wy wszyscy macie z tym cholernym Finnickiem i jego ojcostwem! Skąd wy to wszystko wiecie, do jasnej anielki! Czy ja mam to na czole wypisane?!
- Anee, uspokój się.
- Nie! Nie uspokoję się. Kolejna osoba, której z pewnością ufać nie powinnam, mówi mi, że mam jej zaufać. Nie ufam ci już Fen. Już nigdy nie zaufam.
- Nie musisz mi ufać. To twoja decyzja. Po prostu uwierz w to, co ci teraz powiem. Przyszedłem cię ostrzec.
- Przed samym sobą?- zapytałam opryskliwie. Chciałam zranić jego uczucia tak, jak on kiedyś zranił moje.
- Nie... nie Anee. Przed Francisem. Zgodzę się, że nie jest on zły. Że będzie dobrym władcą, ale... Anee, on się ciebie boi i ten strach go paraliżuje. Myślisz, że pozwoli ci zorganizować te trzy Igrzyska, a potem odejść i robić co ci się będzie podobało? Nigdy. Nawet, kiedy Igrzyska się skończą, nie pozwoli ci odejść. Tak samo jak twoim bliskim. Zawsze będzie trzymał was pod kluczem, bo będzie się bał, tego, co może się stać, jeśli cię puści.
Przez chwilę rozważałam jego słowa. Ale najbardziej uderzyło mnie użycie zwrotu "was". Jakby już nie był moim bliskim. W sumie, już nie był. Dobrze, że się z tym pogodził.
- Wybaczę ci... Ale tylko, jeśli mi w czymś pomożesz- rzekłam, a Fen zdawał się być zainteresowany tą umową.
- W czym?
- Dam ci zaraz nadajnik. Chcę, żebyś skontaktował się z Enobarią. Zaraz powiem ci, co masz jej przekazać.

Weszłam do przestronnego, kwadratowego biura. Nie było tu ścian. Ściany zastępowały okna, z których rozciągał się piękny widok na całe miasto. Ciekawe, czy Snow również lubił to miejsce.
Nie byłam pewna, czy znajdę go tu. Ostatecznie, mogło go już nie być. Godzina była dość późna. Jerome mówił jednak, że Francis był pracoholikiem, więc spokojnie mógłby tu teraz być.
Ciężki pistolet w dłoni, ciążył mi. Ale go potrzebowałam. Kto wie, jakiego kalibru argumentów będę musiała użyć w tej rozmowie?
- Panna Mellark! Nie będę udawał, że się pani nie spodziewałem.
Usłyszałam z lewej strony głos Francisa. Wyciągnęłam w jego stronę pistolet.
- Aczkolwiek tego się nie spodziewałem. Po co to pani, panno Mellark? Nie rozumiem? Czyżbym zrobił coś nie tak?
- Nie chodzi o to. Mam dla pana propozycję, korzystną dla nas obu.
- Słucham?
- Słyszałam od wielu osób, że boi się pan mnie i mojej "paczki". Nie dziwię się. Po naszym życiorysie spokojnie można uznać, że jesteśmy dość niezdyscyplinowani. I słyszałam, że z tego powodu, bojąc się o sprawy tego kraju, chce nas pan trzymać na uwięzi. To może zaskutkować jedynie odwrotnie. Dlatego mam inny pomysł.
- Jaki?
- Wynajęłam statek. Statek, który odpłynie jutro rano i przetransportuje mnie i kilku moich towarzyszy do innego świata. Na inny kontynent. Tam zaczniemy nowe życie z kompletnie czystą kartą, a ty nie będziesz się musiał bać się o pokój w Panem.
- Kto?
- Co, kto?
- Co to za "towarzysze"?
- Mój brat, moja była mentorka, Enobaria Serisetos, Volt Trash, Fen Odair, Sage Fenty, Jeeve Ocatvius oraz Alias Crane.
- Z tego, co się nie mylę, to pan Crane jest teraz w więzieniu.
- Już nie.
- Sprytna dziewczynka- pochwalił mnie Francis, ale nie specjalnie obchodziły mnie jego słowa.- Ale muszę niestety odmówić.
- A to dlaczego?
- Jak zareaguje ludność, kiedy zobaczy, że córka Kosogłosa, wraz z przyjaciółmi, ucieka z kraju?
- Cóż, wiec zrobimy inaczej...


1 komentarz:

  1. Nie wiem co napisać 😒 Tyle emocji rozdział daje, że brak mi słów. Genialny ❤

    OdpowiedzUsuń